Wpatrywałam się uparcie w swoje odbicie w
falującej tafli jeziora, zastanawiając się, kim jest osoba, którą widzę.
Długie, proste włosy, owalna twarz, smutny wyraz oczu o niezidentyfikowanym kolorze – najprawdopodobniej połączenie zieleni z
jesiennym odcieniem brązu – czy to naprawdę byłam ja? Czy wygląd wystarczy, by
zdefiniować osobę? A co z jej wnętrzem? To prawda, że nie da się go ujrzeć na
pierwszy rzut oka, jednak w bliższych i głębszych relacjach to właśnie ono staje się kluczowe, czyż nie?
A więc, kim byłam? Jaka była moja dusza? Cóż. Zapewne moi przyjaciele
udzieliliby całkowicie odmiennych odpowiedzi, ja natomiast, i niestety, znałam
siebie najlepiej ze wszystkich.
Co więc kryło się w moim sercu? Przemożne pragnienie wolności. Od czego? Od wielu rzeczy, najbardziej jednak od samej siebie. Tak bardzo marzyłam o tym, by móc choć na jedną, krótką chwilę odłożyć swój umysł, wraz ze wszystkimi jego poplątanymi rozmyślaniami, na półkę
i najzwyczajniej w świecie odpocząć. Nie myśleć. Nie marzyć. Nie pragnąć. Przymknęłam powieki
i wzięłam głęboki oddech, po czym wypuściłam powoli powietrze z ust, jakbym starała się oczyścić swoje płuca od niewidzialnego zanieczyszczenia. Tak naprawdę próbowałam zrzucić ciężar ze swoich barków. Ciężar odpowiedzialności, bo to właśnie z nią nie dawałam sobie rady. Od wielu miesięcy żyłam pod ogromną presją. Jaką presją, zapytacie. Społeczeństwa, rodziny, przyjaciół, swoich własnych przekonań i poglądów. Presją tego, jaka powinnam być, jak powinnam wyglądać, jak powinnam myśleć, mówić, co powinnam robić … Każdego dnia skrzętnie ukrywałam to w głębinach mojego nieszczęsnego umysłu, aż w końcu nastąpiło przeładowanie. Nie wytrzymał. Nastąpił wybuch i nic już nie można było zrobić. Straciłam ochotę do walki, a jednocześnie odczuwałam ją w większym stopniu niż kiedykolwiek. Może wydaje się to nielogiczne, ale tak właśnie było. Straciłam ochotę do dążenia, aby być jak większość. Aby robić to, czego wszyscy ode mnie oczekują. Wypełniło mnie natomiast przemożne pragnienie i odwaga, by w końcu zacząć żyć. Tak naprawdę. Niczego nie udając, ale ciesząc się i łapiąc każdy dzień. Uśmiechać się na widok deszczu, wdychając jego specyficzny aromat i mrużąc oczy, kiedy pojawiają się promienie słońca.
Nie dostosowywać się do społeczeństwa, robiąc to, co wszyscy, bo tak wypada; bo na tym polega życie. Nie, nie na tym. Nie dla mnie. Kto powiedział, że muszę pragnąć tego,
co wszyscy? Czy istnieje uniwersalna definicja szczęścia? Czy nie jest ono raczej relatywne? Sądzę, że ta druga opcja bardziej do mnie przemawia. A jeśli się mylę, oznacza to, że rzeczywiście coś jest ze mną nie tak, jak to zwykłam o sobie myśleć setki, tysiące, a może i miliony razy w ciągu mojego dwudziestoczteroletniego życia. Czy to, że nie wtapiam się w tłum na widokówce, przedstawiającej dzisiejszą ludzkość, musi być oznaką mojej anormalności? Czy ludzie nie mogą najzwyczajniej w świecie pojąć i zaakceptować, że ktoś może mieć inne zdanie niż oni? No cóż. Najwyraźniej nie mogą.
Co więc kryło się w moim sercu? Przemożne pragnienie wolności. Od czego? Od wielu rzeczy, najbardziej jednak od samej siebie. Tak bardzo marzyłam o tym, by móc choć na jedną, krótką chwilę odłożyć swój umysł, wraz ze wszystkimi jego poplątanymi rozmyślaniami, na półkę
i najzwyczajniej w świecie odpocząć. Nie myśleć. Nie marzyć. Nie pragnąć. Przymknęłam powieki
i wzięłam głęboki oddech, po czym wypuściłam powoli powietrze z ust, jakbym starała się oczyścić swoje płuca od niewidzialnego zanieczyszczenia. Tak naprawdę próbowałam zrzucić ciężar ze swoich barków. Ciężar odpowiedzialności, bo to właśnie z nią nie dawałam sobie rady. Od wielu miesięcy żyłam pod ogromną presją. Jaką presją, zapytacie. Społeczeństwa, rodziny, przyjaciół, swoich własnych przekonań i poglądów. Presją tego, jaka powinnam być, jak powinnam wyglądać, jak powinnam myśleć, mówić, co powinnam robić … Każdego dnia skrzętnie ukrywałam to w głębinach mojego nieszczęsnego umysłu, aż w końcu nastąpiło przeładowanie. Nie wytrzymał. Nastąpił wybuch i nic już nie można było zrobić. Straciłam ochotę do walki, a jednocześnie odczuwałam ją w większym stopniu niż kiedykolwiek. Może wydaje się to nielogiczne, ale tak właśnie było. Straciłam ochotę do dążenia, aby być jak większość. Aby robić to, czego wszyscy ode mnie oczekują. Wypełniło mnie natomiast przemożne pragnienie i odwaga, by w końcu zacząć żyć. Tak naprawdę. Niczego nie udając, ale ciesząc się i łapiąc każdy dzień. Uśmiechać się na widok deszczu, wdychając jego specyficzny aromat i mrużąc oczy, kiedy pojawiają się promienie słońca.
Nie dostosowywać się do społeczeństwa, robiąc to, co wszyscy, bo tak wypada; bo na tym polega życie. Nie, nie na tym. Nie dla mnie. Kto powiedział, że muszę pragnąć tego,
co wszyscy? Czy istnieje uniwersalna definicja szczęścia? Czy nie jest ono raczej relatywne? Sądzę, że ta druga opcja bardziej do mnie przemawia. A jeśli się mylę, oznacza to, że rzeczywiście coś jest ze mną nie tak, jak to zwykłam o sobie myśleć setki, tysiące, a może i miliony razy w ciągu mojego dwudziestoczteroletniego życia. Czy to, że nie wtapiam się w tłum na widokówce, przedstawiającej dzisiejszą ludzkość, musi być oznaką mojej anormalności? Czy ludzie nie mogą najzwyczajniej w świecie pojąć i zaakceptować, że ktoś może mieć inne zdanie niż oni? No cóż. Najwyraźniej nie mogą.
Wiatr rozwiewał mi włosy, sprawiając, że ich
kosmyki otuliły moją szyję niczym ciepły, miękki szal. Spojrzałam w górę i
nagle poczułam na mojej twarzy delikatne krople wody. Wiosenny deszcz –
pomyślałam – tego właśnie potrzebuję. Nie tylko fizycznie, ale przede wszystkim
wewnętrznie. Oczyszczenia. Od brudu i zgiełku tego świata, który ze wszystkich
sił próbuje mnie przenikać i zarzucać swoimi ideami, jakby rościł sobie do mnie
jakieś prawa. Jakbym była mu coś winna. A nie byłam. To ja miałam zmieniać
jego, nie on mnie. I na tym się teraz skupię.
Komentarze
Prześlij komentarz